niedziela, 27 kwietnia 2014

Rozdział 5

Kolejna godzina w szpitalu.Kolejna minuta bez niej.Kolejna sekunda samotności.Moje serce waliło jak oszalałe,łzy wciąż płynęły po wilgotnych policzkach,dłonie się trzęsły,skronie pulsowały,a żołądek boleśnie się zaciskał.Nie mogłem wyzbyć się tych wszystkich emocji,bólu,strach i przerażenia.
Chciałem na chwilę się wyłączyć,nie myśleć o tym,że w każdym momencie mogę ją tak po prostu stracić,ale nie dałem rady.Coś mi mówiło,że nie mogę spuścić z niej wzroku,że nie mogę przestać o niej myśleć,że nie mogę stąd wyjść,że muszę być z nią cały czas i ją wspierać,bo ona na pewno wie,że tutaj jestem i że czekam na nią,a wtedy będzie jej łatwiej pokonać wszelkie trudności.
Gdy lekarz wyszedł z jej sali,od razu do niego podbiegłem.Mężczyzna uniósł delikatnie kąciki ust ku górze i poklepał mnie po ramieniu.
-Powinien pan odpocząć.Iść do domu,przespać się.-poradził,mówiąc bardzo spokojnie i wyraźnie jakby tłumaczył coś małemu chłopcu.Pokiwałem jedynie głową,prosząc by przeszedł do konkretów.
-Stan pani Ziółko jest ciężki,ale stabilny.Zrobiliśmy co mogliśmy,teraz wszystko zależy od niej i od tego jak wytrzymały jest jej organizm.-odparł,a ja podziękowałem mu wzdychając i wróciłem na swoje miejsce.
Wciągnąłem ze świstem powietrze chowając twarz w dłoniach.Potarłem pięściami oczy,w których znów pojawiły się łzy.Byłem bezsilny.Nic nie mogłem zrobić i to było najgorsze.Nie dość,że nie byłem w stanie jej pomóc,to nawet nie potrafiłem zapanować nad samym sobą i swoimi nerwami.Poczułem na policzkach łzy i nawet nie trudziłem się by je zetrzeć,płynęły swobodnie docierając do szyi i wkradając się pod materiał koszulki.Pociągnąłem nosem,zwracając na siebie uwagę Andrzeja.
-Karolina nas nie zostawi,będzie walczyć,pokona trudności i przeżyje,bo wie,że jesteśmy tu dla niej.-wtrącił cicho,zapewne przetwarzając w myślach usłyszaną wcześniej rozmowę z lekarzem.Zerknąłem na niego i kiwnąłem głową.
-Też w to wierzę.-wyszeptałem,a on uśmiechnął się delikatnie i przybliżył się do mnie.
-Zastanawiałeś jakby to było gdybym nie zaplanował tej głupiej kolacji i gdybym się nie schlał się jak świnia  i nie zadzwonił do niej?Gdybym schował swoje uczucia do Anastazji w kieszeń i spędził z nią ten wieczór po prostu uprawiając seks?Gdybym w końcu trafił na kobietę,która mnie kocha?
-Andrzej.To nie twoja wina....-zacząłem.
-Wiem.-odparł bezustannie wpatrując się przed siebie i nawet nie mrugając.-Pytam czy po prostu zastanawiałeś jakby wyglądał teraz nasz dzień gdybyśmy podjęli inne decyzje,gdybyśmy mieli inne plany,gdybyśmy coś zrobili bądź nie...
-Nie.-warknąłem zaciskając materiał koszulki w pięściach.Byłem taki zły na siebie za to,że ta sytuacja po prostu mnie przerosła i nie potrafiłem sobie z nią poradzić.Kurek,jesteś beznadziejny,po raz kolejny zakpiłem z samego siebie i zacząłem wyrzucać z siebie to,co leżało mi na sercu.
-Nie jestem w stanie się zastanawiać nad czymkolwiek.Moje myśli teraz wypełnia ona i choć bym chciał nie mogę tego zmienić.Przyłapuję się na tym,że wpatrując się w nią wspominam nasze chwile,wspominam jak się uśmiecha,jak wyznaje mi miłość,jak głośno się śmieje.Cały czas jestem przerażony,zły,smutny i Bóg wie co jeszcze.Nie mogę zapanować nawet nad własnymi myślami,nad niczym.Nienawidzę się za to.-wykrzyczałem wymachując rękami,a on wstał,podszedł do szyby i zaczął wiercić ją wzrokiem zupełnie jakby chciał zmusić ją by się wybudziła i zakończyła ten koszmar.
-Jestem pewny,że wie co czujesz i za wszelką cenę stara się otworzyć oczy by cię uszczęśliwić....
~*~
Minął tydzień.Z przerażeniem obserwowałem jak z dnia na dzień jej twarz staje się coraz bledsza,jej powieki coraz bardziej sine,jej włosy coraz bardziej suche i bez blasku,w dodatku siniaki zamiast znikać-robiły się coraz większe i coraz bardziej widoczne.Szpital stał się moim drugim domem,nie spałem prawie w ogóle,mało jadłem,jedyna rzecz,którą robiłem regularnie było siedzenie na tym cholernym,plastikowym,niebieskim krześle i obserwowanie jej z daleka.Andrzej wrócił do treningów,więc często przesiadywałem tutaj sam.Wszystko też zależało od pory dnia.Kiedy przychodziło popołudnie i większość z przyjaciół była już wolna od pracy ten przeklęty korytarz znów się zapełniał.Niekiedy wpadali tylko przelotem na parę chwil,ale zawsze byli i to się liczyło.Czasami też pani Małgosia-pielęgniarka,która opiekowała się Karoliną,zagadywała mnie i próbowała wymusić uśmiech na mojej twarzy.Nigdy nie przeszła obok mnie obojętnie,czasami nawet nic nie mówiła tylko posyłała mi pokrzepiające spojrzenie.
-Panie Kurek,co ja z panem pocznę?Znów pan tutaj nocował...-mruknęła rozbawiona kręcąc głową i zatrzymując się przy mnie.Siedziałem,więc nie musiała unosić do góry głowy,tylko patrzyła mi prosto w oczy.
-Nie będę kłamać,bo nawet mi się nie chcę tego robić.-odparłem,zastanawiając się jak może zachować w sobie tyle optymizmu pracując na takim oddziale,gdzie co chwile umierają pacjenci i gdzie jest się świadkiem okropnego cierpienia i bólu.Kobieta zdawała się czytać w moich myślach,bo szczerzyła zęby coraz szerzej i  szerzej.
-Nie trzeba być geniuszem by zauważyć,że ma pan na sobie te same ciuchy co wczoraj.-odparła i zniknęła za drzwiami Karoliny.Krzątała się koło niej,dawała jakieś leki i zmieniała kroplówkę,ale zacząłem się niepokoić,bo zdawała się być zdenerwowana i siedziała tam dłużej niż zwykle.Po jakichś 10 minutach wyszła z sali i rozglądnęła się po korytarzu.
-Nie ma żadnego lekarza...-mruknęła,a ja zerwałem się z miejsca gotów pobiec po któregoś z z nich.Byłem pewny,że działo się coś niedobrego i jak na komendę moje serce stanęło w miejscu.Zacisnąłem wargi błagając Boga w myślach by wszystko było w porządku.
-Pójdę po profesora Szydło...-wydusiłem z siebie robiąc krok do przodu.
-Nie,nie o to chodzi.-szepnęła,a ja popatrzyłem na nią jak na wariatkę.Miałem ochotę na nią krzyknąć,że przecież w grę wchodzi życie Karo,ale w porę się powstrzymałem.
-Lepiej niech pan będzie cicho.-mruknęła,kolejny raz się rozglądnęła,chwyciła mnie za nadgarstek i zaprowadziła do sali.Otworzyłem szeroko oczy,a ona uśmiechnęła się szeroko.Puściła moją rękę,a ja powoli podszedłem do łóżka i klęknąłem przy nim.Dotknąłem delikatnie zimnej dłoni Karoliny i rozpłakałem się jak małe dziecko.Pierwszy raz od wypadku widziałem ją z tak bliska.
-Kochanie,wszystko będzie dobrze.Obiecuję,że zrobię wszystko żebyś już więcej nie cierpiała.-wyszeptałem krztusząc się łzami.Opuszkami palców bardzo powoli i delikatnie głaskałem jej blade policzki i ramiona,bacznie ją przy tym obserwując.Musnąłem ustami jej dłoń i przylgnąłem do jej ciała rzewnie płacząc.Tak bardzo pragnąłem wziąć ją teraz w ramiona,mocno przytulić,pocałować,poczuć jak jej serce szybko bije,jak głośno oddycha,słuchać jak mówi mi,że mnie kocha.Moim największym marzeniem było widzieć znów błękit jej oczu i ten piękny,szeroki,czarujący uśmiech.
-Błagam cię nie zostawiaj mnie.Za bardzo cię kocham by pozwolić ci umrzeć.-wyszeptałem,mocząc łzami jej pościel.
Nagle jakaś maszyna zaczęła wydawać z siebie głośne dźwięki,spojrzałem na nią przerażony i nie zdążyłem nawet wstać z ziemi,gdy przybiegłem profesor.Cofnąłem się kilka kroków do przodu i upadłem z powrotem na podłogę.
-Co się dzieję?Błagam powiedźcie mi co się dzieję?-krzyczałem,ale nie zareagował.
-Pańska narzeczona właśnie zaczyna wracać do żywych.-odparł po chwili,a ja poczułem,że znów staje mi serce.Podniosłem się z posadzki,ale nogi tak mi się trzęsły,że znów na niej wylądowałem.Wyciągnąłem telefon z kieszeni i napisałem smsa do Anastazji,Andrzeja i rodziców,którzy przebywali gdzieś na terenie szpitala.
~*~

Słyszę cichy szum i powolne,równomierne bicie mojego serca.czuję jak moim ciałem wzmagają dreszcze.Boję się.Powoli uchylam ciężkie powieki i zamieram.Moim oczom ukazuję się grupka osób,jakaś kobieta.starszy pan,wysoki szatyn z kilkudniowym zarostem i jasnoniebieskim,znajomymi oczami,szczupła,wysoka dziewczyna o czekoladowych oczach i on-pochylający się nad moim łóżkiem wielkolud.Potężne ciało zupełnie nie pasuje do wystraszonej twarzy,po której ciurkiem płyną łzy.
-Kochanie.-facet wydaje z siebie jęk i upada przede mną na kolana łapiąc moją dłoń.Resztką sił wyrywam się z jego łapsk uszkadzając przy tym jakieś rurki podłączone do mojego nadgarstka i patrzę na niego przerażona.Rozglądam się po pomieszczeniu,a w oczach stają mi łzy.
Gdzie ja jestem i kim do jasnej cholery są ci ludzie?
-Karolina,kochanie co się dzieję?-pyta owy mężczyzna,a ja czuję jak strach we mnie wzrasta.Oprócz paraliżującego przerażenia zaczynam odczuwać nagły,rwący ból,zupełnie jakby ktoś rozrywał moje ciało na strzępy.Kolejny raz omiatam wzrokiem całą salę i zaciskam zęby.Zaraz nie wytrzymam i zacznę krzyczeć,myślę i zamykam oczy.Ktoś do mnie podchodzi,a ja modlę się by był to ktoś kogo znam.
-Nazywam się Antoni Szydło,jestem pani lekarzem prowadzącym.-oznajmia.
-Czy coś panią boli?-pyta,a ja kiwam głową.Jest strasznie cicho,słyszę swoje szybko bijące serce,płytki oddech i ciche jęki,które mimowolnie z siebie wydaję.
-Głowa.Brzuch.Kręgosłup.-z ogromnym trudem wypowiadam te trzy słowa.Zaczyna mnie mdlić i kręcić mi się w głowie.Czuję,że odpływam,a cały ten ból po prostu odpływa.


Cześć.Wiem,że jestem po terminie,ale same rozumiecie święta,szkoła...
Mam nadzieję,że się spodoba.Starałam się przekazać emocje i uczucia,a czy mi wyszło,to już nie mi oceniać.Za wszelkie błędy oczywiście przepraszam!Liczę na chociaż krótki komentarz z Waszej strony.
Do następnego :*  

 

wtorek, 8 kwietnia 2014

Rozdział 4

Czułem się jakoś tak nieswojo,ale uznałem to za kolejny przejaw mojej zazdrości i zagrzebałem złe myśli gdzieś głęboko na dnie mojego umysłu.Karo znowu pojechała do Andrzeja,bo pomagała mu przygotować jakąś kolację czy coś w tym stylu,a ja kisiłem się w domu przed telewizorem.Nie byłem na treningu,bo Falasca kazał mi odreagować i przemyśleć swoje zachowanie.Ostro musiałem się tłumaczyć,bo narobiłem problemów i to nie tylko sobie,ale całemu zespołowi,wykluczając siebie i środkowego z ważnego meczu i to na początku sezonu.Nie mniej jednak miałem na tyle szczęścia,że Miguel potrafił mnie zrozumieć,nie pochwalał mojego zachowania,ale sam mówił,że o swoją żonę walczył z nie jednym.
Jarski miał do mnie zawitać na małą partyjkę pokera,ale Kacperek się rozchorował i musiał z nim zostać w domu.Kłos zajmował się swoją narzeczoną-długonogą,piękną Aleksandrą i karty mu teraz nie w głowie.Żygi zresztą to samo, majstrował bobasa w domu,w końcu starość nie radość,młodość nie wieczność,trzeba ród Żygadłów wreszcie powiększyć.Mario i Winiar swoje latorośle już dawno spłodzili,więc teraz to im czas poświęcają,chociaż nie mówię,że takie z nich pantoflarze,bo dla przyjaciół zawsze czas potrafili znaleźć i na piwko wyskoczyć albo na konsoli pograć...
-Dzisiaj chyba będziesz moim jedynym towarzyszem.-mruknąłem w stronę telewizora,przełączając na kanał z kreskówkami.Miałem chwycić się za piwo,ale coś mi mówiło,że będę jeszcze dzisiaj musiał wsiąść za kierownicę.Nagle zadzwonił mój telefon,przerywając moje chwile błogiego lenistwa.Ociężale podniosłem tyłek z kanapy i doczłapałem się do kuchni.
-Halo?-odebrałem nawet nie patrząc kto to.
-Bartek.-usłyszałem drżący głos Anastazji i zmarszczyłem brwi,nie wiedząc co powiedzieć.Miała ewidentnie jakiś problem,no ale halo,to ja Bartosz Kurek,facet,nie potrafiący mówić z kobietami o ich kłopotach!No,może z małym wyjątkiem,jakim była moja blond piękność,ale to pomińmy.Chciałem zapytać dlaczego dzwoni akurat do mnie,a nie do Karoliny,ale uznałem,że to niegrzeczne z mojej strony i w porę ugryzłem się w język.
-Co się stało?-otrząsnąłem się,w końcu musiałem się dowiedzieć dlaczego jest taka zdenerwowana. 
-Karolina miała wypadek.-brunetka zaszlochała do słuchawki,a ja zamarłem.Przełknąłem głośno ślinę,przetwarzając w myślach to co właśnie usłyszałem.Gdy uświadomiłem sobie powagę sytuacji,zaschło mi w ustach i poczułem jak tracę grunt pod nogami.Wylądowałem na ziemi,nie mogąc złapać oddechu.Nie dochodziły do mnie żadne słowa,które dziewczyna krzyczała do mnie przez telefon.Poczułem jak coś ciężkiego ląduję na dnie mojego żołądka.Zacisnęło mi się gardło,z którego wydobył się tylko cichy jęk.Chciałem krzyczeć,wrzeszczeć,że to nie prawda,że to niemożliwe,ale nie dałem rady. Wreszcie otrząsnąłem się,wziąłem kluczyki od samochodu,założyłem adidasy i nie zamykając nawet mieszkania pognałem na parking.Lało jak jasna cholera,ale nic sobie z tego nie robiłem.Pędziłem jak szalony,zaciskając dłonie na kierownicy tak,że aż zbielały mi kostki.Ledwo udało mi się powstrzymać łzy,zagryzając do krwi dolną wargę.Nigdy w życiu nie czułem tyle emocji na raz.Miałem wrażenie,że zaraz mi głowa wybuchnie,a serce wyskoczy z piersi i do tego wszystkiego jeszcze puszczę pawia.Byłem przerażony jak nigdy dotąd.Po chwili dotarłem do szpitala.Zaparkowałem w jakimś niedozwolonym miejscu i nawet nie zwróciłem uwagi na krzyczącego na mnie kierowcę.
-Blondynka.26 lat.Miała wypadek.-oznajmiłem bez ładu i składu,kiedy znalazłem się przy recepcji.
-Proszę się uspokoić.-odburknęła pielęgniarka,patrząc na mnie z ukosa.Pewnie pomyślała,że jestem jakimś wariatem,biegającym w koszulce,podczas gdy na zewnątrz jest jakieś 5 stopni,ale nie dbałem o to.Nie pracowała w szpitalu po to by wyrażać swoją opinię na temat innych,tylko po to żeby pomagać,a ona co?!
-Kobieta mojego życia miała wypadek samochodowy,nie wiem co się z nią dzieje,nie wiem czy żyje,a pani mi się karze uspokoić?!-warknąłem,wymachując rękami.Na szczęście na horyzoncie pojawił się jakiś lekarz,więc zostawiłem tą starą flądrę w spokoju i popędziłem w jego stronę.
-Przepraszam.Szukam kobiety.26-letniej blondynki.Miała wypadek.
-Pani Karolina Ziółko?-zapytał lekarz,a ja pokiwałem energicznie głową.Mężczyzna wykrzywił swoje usta w czymś na kształt pocieszającego uśmiechu,delikatnie kładąc mi dłoń na ramieniu i wzdychając.
-Nie żyje?-wyszeptałem,czując jakby ktoś właśnie uderzył mnie czymś ciężkim w tył głowy.Miałem wrażenie,że to jakiś żart,że to niemożliwe,że przecież ją kocham i ona nie może,ona nie może...
Nogi się pode mną ugięły,serce zamarło,a łzy pojawiły się w oczach,zwarte i gotowe by wydostać się na zewnątrz.
-Przyjmowałem ją na oddział.Najprawdopodobniej straciła panowanie nad kierownicą i zjechała na sąsiedni pas,gdzie akurat jechał samochód ciężarowy.Jest operowana.Niestety są liczne obrażenia,ale pani Ziółko jest młoda,jej organizm może sobie z tym poradzić.-oznajmił,a ja z jednej strony poczułem ulgę,że żyje,ale z drugiej jeszcze bardziej się przeraziłem.Została staranowana przez ciężarówkę,liczba osób,która wychodzi z takiego typu wypadków cała jest bardzo,ale to bardzo mała.Poprosiłem go żeby pokazał mi drogę na odpowiedni oddział,co chętnie uczynił.Biegłem co sił w nogach,mijając tłumy zdziwionych ludzi.Zatrzymałem się dopiero na końcu korytarza przed ogromnymi drzwiami z napisem"blok operacyjny".Zamknąłem oczy i otworzyłem je po chwili,licząc na nagłą zmianę akcji.Pragnąłem się obudzić z krzykiem z tego koszmaru i wtulić się w jej rozgrzane ciało,znajdujące się tuż obok mnie.Byłaby już obudzona,bo śpi jak mysz pod miotłą i nawet najmniejszy szmer jest w stanie ją wyrwać ze snu.Wpatrywałaby się we mnie tymi pięknymi,niebieskimi oczami,uśmiechnęłaby się i mocno mnie przytuliła,głaszcząc po głowie i mówiąc,że wszystko jest okej i że mnie kocha.Później zapytałaby o czym śniłem i upewniłaby mnie,że nic takie nie miało miejsca i nigdy się nie wydarzy.Zasnąłbym wtulony w jej ramię z błogim uśmiechem na ustach.
Wróciłem na ziemię,załamując ręce i pociągając nosem.Nie,to nie może być prawda.....
-Barteeek...-Anastazja rzuciła się na mnie,wybuchając płaczem.Nie wiem kto kogo trzymał w ramionach,kto komu dawał wsparcie,kto kogo pocieszał,bo obydwoje ryczeliśmy jak bobry.Nie mogłem przestać,czułem się jakby ktoś wyrwał mi serce z piersi i rozerwał je na strzępy.Myślałem,że zaraz zwariuję.
Nie wiem ile czasu minęło,ile tak trwaliśmy w uścisku,ale nagle usłyszałem jakieś krzyki i odgłos kroków.Przetarłem zamglone oczy i zobaczyłem Kubę,Winiara,Agę i Dagmarę.Poczułem jak przychodzi kolejna fala rozpaczy i znów zacząłem się cały trząść.Wpadłem w ramiona rudego przyjaciela,rozpadając się na kawałki.Dobrze,że mocno mnie trzymał,bo na pewno upadłbym na kolana i nawet nie miałbym ochoty ani siły by się podnieść.
-Kuraś,wszystko będzie dobrze...-jego żona delikatnie głaskała mnie po plecach i także zaczęła cicho pochlipywać.Gdyby ich tutaj nie było chyba bym sobie nie poradził.
-Agniecha zawsze ma rację,tym razem na pewno też.-mruknął drżącym głosem Jarski,a ja pokiwałem jedynie głową,odrywając się od niego i wpadając w objęcia Winiarskich.Zacisnąłem mocno powieki by zatamować jakoś potok słonych łez,ale mi się nie udało.Słyszałem jak Jaroszowie próbują uspokoić Anastazję,która coś wściekle krzyczała.Wytężyłem słuch,gdy z jej ust padło imię Karoliny. 
-To wszystko moja wina!Moja!-jęczała,a ja wyrwałem się z uścisku Michała i podszedłem do niej.Nie miała prawa tak mówić i się zadręczać.Nikt tu nie był winny,to był w y p a d e k.Pociągając nosem,ukucnąłem przy niej i wziąłem jej zapłakaną twarz w dłonie.Łzy ciurkiem leciały mi po twarzy,ale starałem się jej jakoś pomóc.Karo zawsze o nią dbała,więc ja też poczuwałem się do tego obowiązku.Gdy się obudzi,a na pewno się obudzi,przecież jest silna i wie,że ma dla kogo żyć,to spierze mi tyłek za to,że pozwoliłem brunetce choć przez chwilę na myślenie w ten sposób.
-Nie wolno ci tak mówić.-odparłem stanowczo.
-Ale to prawda,rozmawiałyśmy przez telefon....krzyczałam na nią....powiedziałam jej,że jestem przez nią nieszczęśliwa....że wszystko psuję i ona.....ona....ona wtedy zamilkła...usłyszałam jakiś huk....jej przeraźliwy krzyk...Tak bardzo przepraszam....tak bardzo chciałbym cofnąć czas....-wykrzyczała,łkając i patrząc mi głęboko w oczy.-Naprawdę tego nie chciałam.Naprawdę.
Mocno ją przytuliłem,osuwając się razem z nią na podłogę.

Czekaliśmy.Godzinę.Dwie.Trzy.Cztery.Wszyscy nasi przyjaciele zjawili się w szpitalu,podtrzymując mnie na duchu.Czułem się okropnie,ale dzięki nim było ze mną lepiej.Nie mogłem sobie znaleźć miejsca,przenosiłem się z kąta w kąt,z jednego krzesła na drugie.Pocieszałem płaczących przyjaciół,za chwilę sam nie mogąc opanować napadu paniki i potoku łez.Ciągnęło się to i ciągnęło,a ja umierałem ze strachu.Czułem jak ból rozsadza mi skronie,jak rozrywa mi serce,jak gniecie żołądek,ale byłem w stanie wszystko znieść dla niej.Po pięciu godzinach z sali wyszedł lekarz.Niewysoki,siwy,miał około 50 lat.Wyglądał na bardzo zmartwionego i zmęczonego.Gdyby Karolina stała właśnie w tym momencie obok mnie,szepnęłaby mi na ucho,że ma piękne,jasnoniebieskie oczy.Zawsze zwracała uwagę właśnie na nie,wpatrywała się w nie i mówiła,że są zwierciadłem ludzkiej duszy.Mówiła też,że widzi,kiedy się śmieją,a kiedy smucą,czego ja nigdy nie potrafiłem zrozumieć.
-Pan z rodziny?-zapytał,gdy otworzyłem usta.Modliłem się by powiedział mi coś dobrego.
-Partner.-odparłem drżącym głosem.
-Usunęliśmy odłamki metalu z jamy brzusznej.Poskładaliśmy wątrobę i na szczęście obejdzie się bez przeszczepu.Niestety Pani Ziółko doznała urazu kręgosłupa oraz poważnego urazu głowy.Nie wiemy jeszcze jak duże są obrażenia,ale prawdopodobnie nie będzie mogła chodzić.Nie możemy niczego zagwarantować.Najbliższa doba będzie decydująca.-oznajmił,a ja pokiwałem jedynie głową i usiadłem na podłodze,analizując jego słowa.Uraz kręgosłupa,głowy,wątroba,metal w brzuchu....
Nie mogłem przestać powtarzać tego w myślach.Ona nie może umrzeć,nie może.

Przewieziono ją na OIOM,gdzie oczywiście nie wolno było nam wejść.Prosiłem,błagałem,krzyczałem,ale pielęgniarka ze skruchą w oczach powiedziała,że to niemożliwe.
-Kiedy jej stan się nieco poprawi,obiecuję,że pana tam wpuszczę.-przyrzekła,wchodząc do pomieszczenia i dając jej kolejną kroplówkę.Chciałem za nią pobiec i choć przez chwilę potrzymać Karolinę za rękę,delikatnie musnąć jej usta i  obiecać,że wszystko będzie dobrze.Niestety,nie mogłem.Jedyne co mi teraz pozostało to czekanie przed salą.Stałem z nosem przyklejonym do szyby i obserwowałem ją,mając nadzieję,że może  się poruszy,otworzy na sekundę oczy i odnajdzie mnie wzrokiem.Zachowywałem się jak opętany i mimo,że wiedziałem,że to niemożliwe by się teraz wybudziła,wierzyłem,że jej się uda.Nie mogłem przestać się na nią patrzeć.Była blada,posiniaczona,taka krucha i malutka.Miała owiniętą głowę bandażem i miliony kabelków łączących jej ciało z licznymi aparatami.Jej blond włosy opadały jej na ramiona,ukrywając część zadrapań.Gdyby nie liczne rany,można by śmiało rzec,że wyglądała jakby wróciła bo męczącym dniu pracy i położyła się spać.
-Wierzę w to,że do nas wróci...-wyszeptałem nawet nie patrząc w stronę przyjaciół.Otrzymałem od nich ogromne wsparcie.Zjawili się tutaj wszyscy i siedzieli ze mną całą noc,odstawiając wszystkie ważne sprawy na boczny tor.Kiedy przyszedł ranek Miguel i reszta drużyny musiała wracać do domów,odpocząć nieco i wrócić do treningów.
-Rozmawiałem z prezesem.Przykro mi,ale meczu nie możemy przełożyć.Tłumaczyłem mu,że cała drużyna jest rozbita,że nie mamy fizjoterapeuty i że w takiej sytuacji nikt nie jest w stanie się skupić,ale nic nie wskórałem.-oznajmił Falasca przepraszającym tonem.Był zły,ale próbował tego nie okazywać,zresztą Karolina nie była mu obojętna i na pewno też bardzo to przeżywał.Każdym z nas kierowały teraz negatywne emocję,których nie dało się od tak po prostu wyłączyć.
Co do meczu;nie liczyłem na to,że będzie próbował go przełożyć,przez myśl mi to nawet nie przeszło i byłem mu za to bardzo wdzięczny,nawet jeśli mu się to nie udało.Ja i tak miałem "karę" i do boju z Resovią nie mogłem stanąć,a w zaistniałej sytuacji,nawet gdybym mógł i tak bym tego nie zrobił.
Kariera,praca,mieszkanie,siatkówka,to wszystko nie miało dla mnie znaczenia,gdy w grę wchodziło jej zdrowie.
-Macie się nie zadręczać,tylko pracować,bo Karola by was po łbach zdzieliła,jakby się okazało,że się obijacie.-rozkazałem,tuląc każdego z nich na pożegnanie.
-Ona to ma silną rękę.Jak nie raz się wkurzyła to skakała jak mała wiewiórka,próbując dosięgnąć do głowy,a jak się jej udało to pacnęła z całych sił w potylicę,że o mało się nie wywaliłem.-oznajmił chichocząc pod nosem Łukasz i patrząc ukradkiem w stronę jej sali.Założył kurtkę,objął swoją żonę w tali i ucałował ją w skroń.Odwróciłem szybko wzrok,obiecując sobie,że nie będę się smucił na widok okazywanych sobie przez ludzi czułości.Przecież ja i Ziółko też sobie nigdy ich nie szczędziliśmy.
-Albo jak nam się nie chciało biegać,to po tyłku mnie kopała,a wam odpuszczała.Niesprawiedliwość.-mruknął Kłos głaszcząc się po wcześniej wspomnianych czterech literach,a ja uśmiechnąłem się delikatnie.Doskonale pamiętałem ta sytuację,jak znęcała się nad biednym Karolem by nas zmusić do roboty,bo nie wszyscy wiedzą,ale poniedziałki w Skrze bywały ciężkie.Ona jednak dawała sobie doskonale radę i kiedy było trzeba wcale się z nami nie patyczkowała.
-Ciebie po tyłku kopała,a ja jak na kozetkę trafiłem,to później dwie godziny wyłem z bólu.-dodał Zati,a przez cały korytarz przeszedł szmer cichego śmiechu.Lubiłem takie chwilę,kiedy razem o czymś rozmawialiśmy,coś wspominaliśmy, z czegoś się śmialiśmy,chociaż okoliczności nie były sprzyjające.
Gadaliśmy jeszcze przez chwilę,aż w końcu musiałem ich wygonić,bo się zbierali jak sójki za morze.
Kiedy wyszli znowu dopadł mnie smutek,na chwilę pozwoliłem sobie nie myśleć o tej tragedii i teraz wszystko wróciło ze zdwojoną siłą.Nie wiedziałem co teraz będzie.Niczego tak się nie bałem jak nadchodzących godzin,jak kolejnego dnia tego koszmaru,jak kolejnej sekundy bez niej.


Hej.Jestem z ogromnym opóźnieniem,ale samie rozumiecie;szkoła,nauka,życie towarzyskie.Starałam się wyrazić wszystkie negatywne emocje związane z takim wydarzeniem,wyszło jak wyszło,ale mam nadzieję,że da się to czytać.
Do następnego ;*